Bukareszt. Byłam tam po raz pierwszy 15 lat temu i obiecałam sobie, że
nigdy więcej. A jednak wróciłam. Przybyło nowych kafejek i galerii, ubyło sfor
bezpańskich psów (wywiezione do sterylizacji, już nigdy nie wróciły). W te
sierpniowe dni czułam się jak okruch na ogromnej patelni, w towarzystwie innych
zbędnych, a jednak tworzących całość okruchów. Bez przykrycia, w temperaturze
40 stopni. Sczytuję sens tego miasta ze słów Małgorzaty Rejmer -
"Bukareszt. Kurz i krew", by cokolwiek zrozumieć. Żebracy i bezdomni
leżący obok najdroższych samochodów. Cyganie nielegalnie zamieszkujący
opuszczoną dzielnicę żydowską. Szczur przebiegający
nam alejkę, między sklepem Armaniego i innymi salonami dla zamożnej klienteli.
Cerkwie i galerie handlowe. Awers i rewers. Budynki oznaczone wielkimi
czerwonymi kropkami, wieszczące ich koniec, jak odcisk palca jakiegoś szalonego
ducha, który unosi się nad miastem. Te budynki nie przetrwają następnego
trzęsienia ziemi. Wielu Rumunów z nostalgią wspomina Nicolaue Ceausescu - prostego
szewca, który swoją dratwą owił cały kraj, zaś stukot jego młotka nadawał
prosty rytm życia. Tego dojrzałym Rumunom brakuje - kontroli, zasad, reguł. Nie
radzą sobie z wolnością. Ucieczka od wolności zdaje się być nieunikniona. Nic
nie ma sensu, ładu, porządku, a jednak nie można tego miasta wymazać po
zamknięciu powiek. Chce się uciekać i już myśli o następnej wizycie. Coś
odpycha i przyciąga. Wiele miast, takich jak Berlin czy Wiedeń ma wyczuwalny puls, w rytm którego wszystko się toczy. Bukareszt jest jak stary, gruby olbrzym oddychający ciężko, w pół śnie-pół jawie. Pochłania wszystko i przeżuwa, przeżuwa, przeżuwa. Jest w tym mieście nuta realizmu magicznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz