Niedawno spotkałam się z wykładowczynią literatury, która
podczas studiów była moim guru. Dla mnie: chodząca inteligencja, kultura, klasa, wysublimowane poczucie humoru. Nie pasuje do czasów obecnych. Porozmawiałyśmy ogólnie o kulturze, sztuce,
wartościach i tym co się dzieje dookoła. Powiedziała, że już kilka lat temu
pogodziła się z faktem, że studenci nie
czytają książek (wykłada literaturę), ale chyba większy żal wyczułam w jej
głosie, gdy powiedziała, że znajoma zrobiła "doktorat z jakiejś tam
aplikacji".
Można zrozumieć jej rozgoryczenie, można się nie zgadzać.
Jednak przy okazji tej rozmowy, zaczęłam się zastanawiać czy i na ile różne
aplikacje ułatwiają nam życie (bo chyba po to powstają?). Jest popularna
aplikacja, która ułatwia szybkie znalezienie wykonawcy utworu, który akurat
słyszymy. Z jeden strony ok. Z drugiej, na jednym z niedawnych koncertów
niejakiego Earla Thomasa usłyszałam opowieść, kiedy to jedenastoletni Earl na
początku lat siedemdziesiątych usłyszał w radio utwór, który przeszył na
wylot, ale nie zapamiętał nazwiska wykonawcy. Tęsknota za melodią rozwalała go od środka. Za kilka dni
znowu usłyszał owy utwór. Tym razem też nie dowiedział się, kto jest wykonawcą. Piosenka zaczęła w nim
żyć, wybijając swój rytm w pulsującej krwi. Pewnej soboty zagościła u nich
cała rodzina, by wspólnie obejrzeć w tv jakiś muzyczny festiwal. Earl, gdy
tylko usłyszał pierwsze takty, podbiegł pod ekran, bo wiedział już, że
to ten utwór. Cała rodzina patrzyła na to "zjawisko" - białego
gościa, który pojawił się na scenie w czarnej piżamie, w specyficznej fryzurze i
tylko ojciec Earla powtarzał "co to ma być?". A był to Rod Stewart. Mały
Earl krzyczał tylko "to on, to on, facet z radio!". Następnego dnia,
ojciec Earla wziął go do samochodu i przejechali 100 mil do najbliższego miasteczka,
by tam kupić juniorowi płytę... Roda Stewarta. Czy ktoś sobie wyobraża
te wszystkie emocje? Czy ktoś sobie wyobraża, że taka magia dzieje się
współcześnie?
Kolejnym ułatwieniem jest możliwość szybkiej edycji tekstu piosenki, przeczytanie lub raczej przeskanowanie go (są badania naukowe wyjaśniające jak reaguje ludzkie oko czytając tekst z monitora i...to nie jest czytanie tylko
skanowanie!). Ja, na początku lat
90tych miałam obsesję na punkcie Republiki i G.C. Nie było internetu, miałam
tylko kasety z piosenkami. Tygodniami przesłuchiwałam te kawałki i po kilku
słowach każdej piosenki robiłam "stop" na magnetofonie, by spisać treść. Mało tego, Ciechowski specjalnie
"gmatwał" teksy, używając
trudnych słów, by "zmusić swoich fanów do myślenia". Więc ja po zapisaniu tych tekstów siedziałam w domu ze słownikiem języka polskiego i
wyrazów obcych, by zrozumieć przekaz. I wiecie co? To było jak łamanie szyfru,
odkrywanie tajemnicy. Nie wiem, czy gdyby to działo się w dzisiejszych czasach,
tak bym to odbierała. Może przeczytałabym tekst i nie zastanawiała się aż tak bardzo nad jego treścią, bo wszystko miałabym podane na tacy. Jest wiele aplikacji
pozornie ułatwiających życie, jak choćby nauka języków, czy mierzenie
treningów. Tak sobie właśnie pomyślałam, że im bardziej korzystamy z aplikacji,
tym mniej potrzebujemy kontaktu z ludźmi. Może nie, że nie potrzebujemy, ale
oddalamy się od nich: porównujemy treningi zamiast razem potrenować, podglądamy
jak kto ocenił film, zamiast z nim porozmawiać o tym filmie, zamiast wrzucać
lub brać przepis z netu, ugotujmy coś razem itd. itp. Być może jakiś młody
kreator rzeczywistości wymyśli aplikację "samotność" i rozwiąże
bolączki z tym związane, póki co częściej korzystajmy z ludzi, a nie "ułatwiaczy
życia", bo tracimy magię codzienności. Wyobraziłam sobie wielki monitor przed którym stoimy klikając nasze życie na Instagramie, a życie mamy za plecami. Jak w platońskiej jaskini.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz